Wracając do mojej drogi “z kąta na szersze wody, do sytego akwenu”, było tak:

  1. Wystartowałam z pierwszymi warsztatami i skierowałam je tylko do znajomych osób. Miałam wtedy dość dużo znajomych, solidną bazę koleżeńską, zasilaną częstymi spotkaniami, żyliśmy wtedy bardziej w oflajnie. 
  2. Warsztaty były udane, powtórzyłam je dwukrotnie i ktoś zarzucił myśl “weź zgłoś się na festiwal Progressteron”, co było bardzo ośmielające (pewnie sama bym nie wpadła, ale że powiedziała to osoba, której zdaniu ufałam), bo to był wówczas znany i ceniony festiwal, a ja byłam nieznanym leszczem.
  3. Zgłosiłam się, ale ponieważ nikt mnie nie znał, osoby decyzyjne były bardzo sceptyczne, powiedziały mi o tym wprost, a jak przyniosłam swoje kwity na to, że nie wypadłam sroce spod ogona (czyli że mam sporo lat doświadczenia trenerskiego), usłyszałam, że jednak świat NGO i świat rozwojowy to nie to samo (pełna zgoda). Jednak zgodziły się na eksperyment i test – miałam wpierw poprowadzić mój warsztat dla nich, w domu dyrektor festiwalu.
  4. Z duszą na ramieniu i super kumpelą pod pachą pojechałam na osiedle … i przeprowadziłam testowy warsztat. Wyszło super.
  5. Na Progressteronie poprowadziłam dwa warsztaty, dzięki którym zdobyłam grono 50 pierwszych fanek oraz poznałam Celestynę Osiak. Pierwsze fanki powiedziały, że chcą się dalej spotykać i mam dalej coś organizować.
  6. Zaczęłam organizować regularne darmowe Latające Kręgi – spotkania networkingowe. Na każdym był full i była cudowna energia. Nieśmiało zaczęłam myśleć, że mogę zacząć tworzyć kolejne warsztaty i je sprzedawać.
  7. Zaczęłam pisać regularny newsletter.
  8. Warsztaty sprzedawały się kiepsko. Kilka razy musiałam prosić znajome osoby, żeby wzięły w nich udział za free, żeby w ogóle zebrała się grupa.
  9. Cały czas pisałam newsletter, prowadziłam sporo rozmów, z których wyłoniła mi się myśl wpierw na program nazwany Cieplarnią, a potem na pierwszą edycję 3-miesięcznej Latającej Szkoły. Poznawałam różnych ludzi, wystąpiłam na krakowskiej edycji PechaKucha (taki mini TEDx) i czułam się jak idiotka, często czułam się wtedy jak idiotka, ale powoli też to, co robiłam zyskiwało na lokalnym uznaniu. Wkładałam dużo wysiłku, żeby to, co robię było dobre i żeby nie czuć się jak idiotka (dzięki niech będą Okuniewskiej, za odczarowanie tego słowa!)
  10. Absolwentka pierwszej edycji Latającej Szkoły stacjonarnej, Justyna Kozioł, dziś znana nauczycielka jogi, wtedy pani od PRu, która chciała rozwinąć biznes PRowy, zaproponowała, że mogę być jej królikiem doświadczalnym i przyczyniła się do tego (pisząc odpowiedniego maila, w odpowiednim czasie do odpowiedniej osoby), że o Latającej Szkole napisały Wysokie Obcasy (był rok 2013). Przy okazji odkryłam spisując te punkty, że to właśnie Justyna zapoczątkowała całą modę na różne “panie”, Pani Swojego Czasu biorąc udział w kolejnej edycji Latającej Szkoły miała zajęcia z Panią od PR vel Justyną (ha!)
  11. Artykuł w WO był pierwszą dużą trampoliną dla mnie. Przyciągnął do LS właściwe osoby, część z nich jest ze mną do dziś. Tydzień po publikacji WO zamieściło kolejny tekst o LS – był to list czytelniczki, która napisała, że samo przeczytanie artykułu o mnie podziałało na nią terapeutycznie (mieliśmy niezłą bekę z tego listu, podejrzewając różne osoby z mojego grona, że go napisały …). Dwa tygodnie później odezwało się TVN i TVP. Czasem media chodzą takimi stadami. Co ważne – miałam już listę mailingową i część osób, które o mnie czytały lub słuchały trafiło prosto na moją listę mailingową (do której co tydzień pisałam listy)
  12. Zaraz po tym medialnym szale, zorganizowałam trzy warsztaty w Warszawie, na których poznałam Dominikę Dzikowską (Kobieca Foto Szkoła), Karo Akabal (Sex and Love School), Olę Więcką (wówczas Wysokie Obcasy), Magdę Chołyst (Artist in Bloom), wszystkie z nich (oprócz Karo) nie robiły jeszcze tego, co robią dziś i wszystkie są kluczowe dla mojego utrzymania się w akwenie. Przestałam się czuć jak idiotka głównie dzięki nim.
  13. Wszystko, co wydarzyło się później, pozwalało mi spokojnie i bez dużego szumu płynąć na coraz szersze wody, bez zawijania do portów prawdziwego fejmu i celebryckiego rozgłosu. Bardzo dużo dały Latającej Szkole: zloty organizowane w Krakowie, ponieważ były tak głębokim przeżyciem dla wielu osób, że po prostu opowiadały o nich na prawo i lewo, wywiad u Michała Szafrańskiego, który miał już bardzo dużą społeczność, wzmianki Oli Budzyńskiej czyli Pani Swojego Czasu o tym, że skończyła stacjonarną edycję Latającej Szkoły, też w momencie kiedy miała już bardzo dużą społeczność. Oraz last but not least – Latające Kręgi organizowane przez kilka lat w różnych miastach w Polsce (oraz w Berlinie, w Barcelonie, w Birmingham) na licencji latającoszkolnej przez lokalne pilotki.

Ok dobra, o co chodzi z tymi podkreśleniami?

Otóż wiadomo, że Twoja droga będzie inna. Robisz coś innego, niż ja. Ta opowieść w swojej warstwie szczegółowej, może Ci się wydać trochę bezużyteczna. Ja bym chciała zwrócić Twoją uwagę na bardziej uniwersalne motywy i wątki, które występują w każdej opowieści (z różnym natężeniem). Bo mowa przecież o wzorze (bardziej chemicznym niż stricte matematycznym). Te wątki to:

  • przychylni ludzie, czasem entuzjastyczni czirliderzy, czasem ambasadorzy, czasem osoby które otwierają nam drzwi i wpuszczają na większą scenę – są w tych historiach absolutnie niezbędni (nie da się ich na siłę zmusić do pomocy, można ich tylko sobie zjednać + rzadko spotyka się ich w kącie, czasem trzeba ruszyć się i ich poszukać)
  • wysiłek, regularność, rytm i generalnie dość wytrwałe siedzenie na pupie i robienie rzeczy, zanim ktokolwiek powie “wow, ale to piękne” i czucie się przy tym maks idiotycznie, 
  • robienie rzeczy w duchu dawania, bez oczekiwania natychmiastowej gratyfikacji
  • zabrzmi to może słabo, jak z podręcznika amwaya, ale – nie poddawanie się
  • u mnie to wszystko trwało dość długo, a może dość krótko? Od startu do pierwszej poważnej trampoliny 2 lata, ale tu NIE MA REGUŁ, żadnych