Zdarza mi się czasem wpaść na pomysł, który sprawia, że sama mówię “wow” i przybijam sobie wirtualną piątkę, a potem świat przybija mi wirtualną piątkę. Albo wzrusza ramionami i odwraca się do mnie pośladkami.

Bywa i tak.

Ale bywa dobrze. Na przykład wpadłam na pomysł kociej kawiarni, zanim (pół roku później) przeczytałam, że istnieją takie kawiarnie w Tokyo, ale mój wpis zainspirował Ewę, założycielkę pierwszej w Polsce kociej kawiarni w Krakowie.

Otóż ostatnio coś zrozumiałam.

Moje najlepsze pomysły (nie zawsze, ale często) pojawiają się podczas sytuacji, którą nazwałabym roboczo spacer.

Spacer to nie wyprawa.

Spacer to nie wspinaczka.

Spacer to nie wyjście po zakupy.

Nie jest wspinaczką na szczyt, na którym zatknięta jest flaga z napisem “dobry pomysł”.

Spacer to czynność łażenia bez celu po inspirującej okolicy. Mam zatem na myśli spacery dosłowne, ale nie tylko. Mam na myśli chodzenie na warsztaty, które w zasadzie nie są nam niezbędne. Słuchanie przypadkowych wywiadów z różnymi twórcami. Rozmowy z przyjaciółmi, które nie zmierzają do żadnego celu. Przeglądanie magazynów Vogue u fryzjera.

Oczywiście, kto ma na to czas, zapytasz. Poza tym, co to za przepis. No tak, rozumiem. Zamiast napisać “biorę dwie żyłki soli himalajskiej, mieszam z olejkiem różanym i nacieram tym uszy przed snem”, proponuję metodę, która nie gwarantuje natychmiastowego sukcesu. 

Ale piszę o tym, ponieważ odkryłam wzór i wyciągnęłam dla siebie ważny wniosek. Jeśli zamienię się w mistrzynię produktywności i będę każdy dzień wyciskać jak cytrynę (czasem o tym fantazjuję) to odetnę się od najważniejszego źródła inspiracji. Które tryska z lenistwa. Z leniwego przechadzania się to tu, to tam, bez oczekiwania, że coś z tego ruchu musi się narodzić.